
[email protected]/ flickr
Sprzedaliśmy nasz dom w zeszłym tygodniu.
Nie było w tym nic szczególnie wstrząsającego. Domy są kupowane i sprzedawane codziennie, a my nie mieszkaliśmy w nich od kilku lat. Kiedy kilka lat temu przeprowadziliśmy się na przedmieścia, zdecydowaliśmy się go wynająć, zamiast zajmować się burzliwym post-bańkowym rynkiem nieruchomości, i tak przez ostatnie sześć lat różne grupy dwudziestolatków nazywają nasz dom domem.
Chociaż przez lata mieliśmy świetnych najemców, przeważnie byłem podekscytowany, że zrezygnowałem z mojej roli właściciela. A jednak część mnie – głośna i niewzruszona część mnie – była niespokojna i smutna. Część mnie kusiła, żeby zrobić dwugodzinną podróż w obie strony do miasta, żeby się pożegnać – nie z domem, ale z kępą ziemi przed nim.
Prawie siedem lat temu posadziliśmy wysoki hibiskus w środku tego małego kopca ziemi. Desperacko szukając odrobiny koloru w domu, kupiliśmy narzędzia ogrodnicze i rośliny warte setki dolarów. Napełniliśmy ogromne donice żółtymi, pomarańczowymi i czerwonymi kwiatami, których nie mogliśmy nazwać, i ustawiliśmy je po obu stronach naszych drzwi wejściowych. Posadziliśmy pomidory wzdłuż domu. I otoczyliśmy wysoki hibiskus niezliczonymi wielokolorowymi niecierpkami. Jeśli kwiat był kolorowy, trafiał do naszego wózka i ostatecznie wbił się w ziemię.
Tylko trochę ożywić, powiedzieliśmy. Ale oboje wiedzieliśmy, co robimy. Żałowaliśmy.
Tydzień wcześniej patrzyliśmy na cichy aparat USG, cichy, ale z powodu statycznego wirowania. Nie było dudnienia-dudnienia-dudnienia-dudnienia, żadnego małego bicia serca, które brzmiało jak tysiące tupoczących koni. Tylko statyczny oddech i stały oddech technika ultradźwiękowego. Umówiono się na spotkania, a kilka dni później wszedłem do szpitala niosąc martwy płód i wyszedłem, tracąc kawałek duszy.
Kiedy mój mąż uprawiał ogród w gorącym popołudniowym słońcu, cofałam się i patrzyłam, pragnąc, by mój smutek i smutek zostały pogrzebane razem z korzeniami. I bez zamiaru i uznania, sadzenie i przycinanie stało się rodzajem pogrzebu, a hibiskus kamieniem nagrobnym.
Przy gęstej ziemi pomyślałem, że możemy iść dalej. Ale następne miesiące były jednymi z najciemniejszych w moim życiu. Wraz z tankiem ekonomicznym Matt był pochłonięty stresem w pracy. Wpadłem w krąg rozpaczy i gniewu, na przemian między wściekłością na prawie wszystkich i wszystko, a pustką, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem. I przyjąłem schemat trzymania, który obracał się wokół leczenia bezpłodności, cykli i pojedynczych linii testów ciążowych. Jednak za każdym razem, gdy mijałem tę roślinę hibiskusa, ogarniał mnie surowy i poszarpany spokój, choćby na chwilę.
Rok później przeprowadziliśmy się i roślina umarła. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie by nie przetrwał, nawet gdybyśmy zostali. Gleba była kamienista i nieurodzajna, miejsce nie miało wystarczającej ilości światła słonecznego, a moje umiejętności ogrodnicze są co najmniej poniżej przeciętnego.
Jest tak wiele rzeczy do zapamiętania o tym domu. Zabieram mojego najstarszego syna ze szpitala do domu w zimny październikowy poranek. Sobotnie wieczory w naszej małej kuchni. Taniec w ciasnym salonie. Sypialnie, w których latem było za gorąco, piwnica, w której zimą było za zimno. Umawiaj się na randki z nowymi przyjaciółmi, kiedy przynajmniej jedna z nas kończy się płaczem, trawiona strachem, zwątpieniem i wyczerpaniem, które towarzyszą macierzyństwu po raz pierwszy. Ale ze wszystkich rzeczy, które pamiętam z tego domu przy Nelson Street, ze wszystkich szczęśliwych i smutnych wspomnień, ten kwiat – i zrębki, które zajęły jego miejsce – jest tym, który najbardziej się wyróżnia, tym, co wciąż nosi trzewna i nielogiczna mieszanka emocji.
Roślina mogła być pamiątką naszego bólu i smutku, ale z czasem stała się symbolem naszej siły i odporności. Pomimo naszego bólu, a może właśnie z tego powodu, Matt i ja byliśmy w tym czasie nieskończenie bliżsi jako para. Z kompostu tego kwiatu wyrosła miłość i uznanie, jakich nie czułem wcześniej. Z tych korzeni wyrosła niewzruszona nadzieja i niewytłumaczalna wiara.
Kilka lat temu, robiąc małe porządki wokół posesji, zauważyłem, że półkole cegieł nadal otaczało miejsce, w którym kiedyś był kwiat. Zatrzymałem się przed miejscem, w którym kiedyś rosła roślina, pożegnałem się z naszym słodkim aniołem i odmówiłem modlitwę dziękczynną za naszego młodszego syna, który urodził się kilka lat po tych mrocznych czasach. Nie zwlekałem, ale zatrzymałem się. Przypomniałem sobie, przyznałem się i odszedłem. Ruszyłem dalej.
A jednak przez te wszystkie lata, kiedy czekałem na potwierdzenie od naszego prawnika, że sprzedaż się zakończyła, jedyne, o czym mogłem pomyśleć, to ta roślina hibiskusa, otaczające ją cegły, smutek zakopany w ziemi i nadzieja, która wyrosła. tego. Nic w tej reakcji nie miało dla mnie sensu. Rzadko myślę już o poronieniu – lub o tym kwiecie – więc dlaczego byłam tak wstrząśnięta? Dlaczego byłem tak skonfliktowany? Dlaczego czułem się trochę, jakbym znowu opłakiwał? I dlaczego smutno mi było pożegnać się z czymś, co reprezentowało tak mroczny okres w naszym życiu?
Nic w moim odczuciu nie było logiczne. Prawdę mówiąc, mój smutek też nie wydawał się wtedy logiczny. Społeczeństwo mówi nam, że poronienia nie są powodem do smutku; nie rozmawiamy o nich, nie opłakujemy ich ani nie szanujemy ich – przynajmniej nie w ten sam sposób, w jaki ponosimy inne straty. To nie miało być, mówią nam ludzie o dobrych intencjach. To nie był zdrowy płód– wyjaśniają lekarze. Stanie się to w odpowiednim czasie– mówią optymiści.
Jednak pomimo wszystkich logicznych i naukowych powodów poronienia, odczułem niezidentyfikowane, niewytłumaczalne i prawie nielogiczne uczucie głębokiej straty w tamtym czasie, niezależnie od jakichkolwiek racjonalnych przesłanek, które na to nałożono. Przypuszczam, że każda surowa osobista prawda – miłość, smutek, nadzieja, miłosierdzie, wiara, strach, przebaczenie – jest lśniąca tajemniczym i prawie irracjonalnym blaskiem. To właśnie sprawia, że kondycja ludzka jest tak magiczna i piękna, a czasem trudna do zrozumienia.
Zostawiamy kawałki siebie na całym świecie, a mój smutek jest w ziemi przed tym domem przy Nelson Street. Ale kiedy zostawiałem tu i tam kawałki siebie, nosiłem też rzeczy ze sobą. I z tego skrawka ziemi na Nelson Street niosłem nadzieję, wdzięczność, odporność i odwagę.
Może nie chodzi tak bardzo o to, co zostawiamy, ale to, co mamy ze sobą, ma znaczenie.
Do widzenia, dom przy Nelson Street. Żegnaj, kwiatek, który kiedyś był i skrawek ziemi, który jest teraz. Do widzenia.
Ale słodki aniołku, zawsze będę cię nosił przy sobie.
Wersja tego postu pojawiła się pierwotnie na blog autora.