Dlaczego nie cierpię słowa „poronienie”

Niespodziewana nienawiść
monkeybusinessimages / iStock

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem słowo „poronienie”, miałem około 9 lub 10 lat. Bawiłem się na podwórku sąsiada, kiedy pojawił się temat rodzeństwa. „Mam dwóch braci lub siostry w niebie” – powiedziała. Zatrzymałem koła wozu i tylne sprężyny. „Moja mama miała dwa poronienia” – wyjaśniła.

W moim młodym umyśle natychmiast wyczarowałam obrazy mamy mojej przyjaciółki pchającej wózek po ulicy, kiedy nagle powóz, którym jechała, przewrócił się, a dziecko wypadło i umarło. Do dziś taki obraz przychodzi mi na myśl, gdy słyszę „poronienie” –so daleko od rzeczywistości.

Rzeczywistość jest taka, że ​​jak większość rzeczy w naszym społeczeństwie tuszujemy brzydkie prawdy życia. Rzeczy takie jak śmierć, żal i strata; „Poronienie” to jedna z tych brzydkich prawd. Problem, który mam z tym terminem, polega na tym, że to kwestia cukierków jest zbyt kwaśna, by nawet marzyć o słodzeniu.

Po pierwsze, słowo samo w sobie nie odnosi się nawet do tego, czym naprawdę jest: śmiercią, stratą, następstwem żalu. Odrzuca chaos, który tworzy, miażdży nadzieje i marzenia.

Po drugie, prawie zawsze obarcza to matkę winą. Weźmy na przykład mojego młodego przyjaciela. Kiedy opowiedziała mi historię swojej matki, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, powiedziała: „Moja mama miała dwa poronienia” – jakby jej matka miała wybór. Ona miał poronienia. Nigdy nie słyszysz: „Słyszałeś o Bobie? Poronił ”. Nie, zawsze brzmi: „Biedny Bob, jego żona poroniła”.

W tym momencie możesz się zastanawiać, dlaczego ten temat mnie tak pasjonuje. Być może już to odgadłeś. Tak, straciłam dwoje dzieci w macicy. To koszmar. To najgorszy koszmar każdej ciężarnej kobiety, a nazywanie tego czymś tak dalekim od prawdy jak „poronienie” tylko po to, aby inni poczuli się lepiej, nie przynosi nikomu nic dobrego.

Myślę, że moja pogarda dla tego słowa pojawiła się w chwili, gdy zaszłam w ciążę z moim pierwszym dzieckiem. Czytanie książek o ciąży, które poruszały temat utraty ciąży i ciągle wspominały słowo „poronienie”, tylko dodawały mi mdłości.

Aż 11 tygodni mojej pierwszej ciąży to się stało. Straciłem pierwsze dziecko. Do dziś wspomnienia są żywe. Leżąc na stole w sali USG, światła przygaszone, technik najpierw rozmawia, potem cicho. Patrzyłem na czarno-biały obraz na dużym ekranie projektora przede mną, nie wiedząc dokładnie, na co patrzę. W ciągu kilku minut twarz technika USG zdradziła to: Coś było nie tak. Przeprosiła, spojrzałam na męża ze łzami w oczach, a on złapał mnie za rękę.

Następnego ranka zjawiłem się w szpitalu, zanim wzeszło słońce. Miałem zaplanowany zabieg D&C, inaczej znany jako dylatacja i łyżeczkowanie. Nie chciałam tego robić, wyciągać dziecko z ciała w zimnym szpitalu, ale powiedziano mi, że tak będzie „najlepiej”.

Wtedy słowo, którego nienawidziłem, wypłynęło z moich ust bardziej, niż bym chciał się przyznać. Pierwszy w rejestracji: „Po co tu jesteś dzisiaj?” Zapytano mnie. „D&C” – odpowiedziałem. „D&C z jakiego powodu?” podważali. „Poronienie”. Ta wymiana się powtórzyła, od rejestracji po rozmowę z przedstawicielem ubezpieczeniowym, moją pielęgniarką przedoperacyjną, anestezjologiem, niezliczonymi technikami i pielęgniarkami, aż wreszcie mój lekarz w trakcie rekonwalescencji pytał mnie, czy wiem, dlaczego byłem tego dnia w szpitalu.

Kiedy wszystko zostało powiedziane i zrobione po moim dniu w szpitalu, w którym miałem D&C i straciłem pierwsze dziecko, nigdy więcej nie chciałem powiedzieć słowa „poronienie”.

Niestety rok później doświadczyłem kolejnej straty. Wróciłem do lekarza i zespół medyczny ponownie zaznaczył w moich aktach „poronienie”.

Od tamtej pory minęło osiem lat i do dziś za każdym razem, gdy idę do nowego lekarza lub wypełniam formularz zdrowotny, to znowu jest to słowo. Zaufaj mi, kusi mnie, żeby to wykreślić i napisać na formularzach „utrata ciąży” lub nawet „śmierć w macicy”. Nie lekceważę słowa, które ma taką wagę. Ale daję społeczeństwu korzyść z wątpliwości. Będę cierpliwa, ale nie będę milczeć.

Więc jaki jest właściwy termin? Nie wiem na pewno – to pytanie retoryczne, ale myślę, że warto je omówić. Dlaczego słowo „poronienie”? Co jest złego w „utracie ciąży”, ponieważ tak naprawdę jest. Kogo staramy się chronić, używając terminu, który nawet nie opisuje tego, co się stało? My sami? Łatwiej jest po prostu nazwać to czymś, czym nie jest, więc nie musimy mierzyć się z rzeczywistością?

Odmawiam. Nie poroniłam. Straciłem swoje dzieci. Taka jest prawda i nie będę tego drażnić. Miejmy nadzieję, że pewnego dnia społeczeństwo poczuje to samo.